Koniec roku to już tradycyjnie czas różnego typu podsumowań, analiz czy chwil zastanowienia się nad tym, co za nami, a co może przed nami. Nie inaczej bywa z naszymi czytelniczymi przygodami i kryjącymi się za nimi literackimi dokonaniami opublikowanymi w odchodzącym roku 2014. Dla mnie dodatkową motywacją dla skreślenia tych kilkunastu słów podsumowania jest własna nieregularność prowadzenia niniejszego bloga, na którym dziele się własnymi spostrzeżeniami z lektur o charakterze kryminalnym. Praca zawodowa, obowiązki rodzinne i potrzeba poświęcania się swoim pasjom powodują, że wiele przeczytanych przeze mnie książek nie znajduje czasu i miejsca w mojej blogowej przestrzeni. Choć staram się, kierując niepisaną zasadą, że tylko nieudane tytuły nie warte są krytycznego pochylenia i poświęcenia im paru słów, to jednak zdarza się właśnie z wcześniej podanych powodów, że warte uwagi książki zostają przeze mnie na blogu pominięte. Niestety na część z nich nie znajdę już czasu i miejsca, kilka z pewnością doczeka się jednak recenzji. A przecież przed nami kolejne zapowiadane tytuły, interesujące wizje literackie i z pewnością udane przygody czytelnicze. Tym bardziej więc nim zanurzę się w świat nowych powieściowych fabuł wydawniczego roku 2015, pozwolę sobie na subiektywną oczywiście, bo moją własną, ocenę mijającego kryminalno-literackiego roku 2014.
Dość długo zastanawiałem się od którego pisarza, od której książki rozpocząć tą moje krytyczne spojrzenie w uciekający rok wydawniczych artefaktów. To pewien symboliczny, ale w pełni świadomy wybór. Wybór autora, który zaskoczył nas wydaniem aż dwóch powieści z jednej serii wydawniczej opublikowanych raptem w okresie dziesięciu miesięcy. Chodzi o Marcina Wrońskiego. W powieści „Haiti” pisarz udowadnia, że osiągnięty poprzednią powieścią „Pogrom w przyszły wtorek” pisarski laur doskonałości artystycznej i kryminalnej nie został przyznany przez czytelników i krytyków przypadkiem, lecz w pełni zasłużenie. Pisarz jak najbardziej zasłużenie, obok Marka Krajewskiego, ma prawo, jeśli nie obowiązek, używania tytułu mistrza retrokryminału. Świat przedstawiony całego jego cyklu lubelskiego dziś stanowi już niepowtarzalny we współczesnej literaturze przykład udanie literackiego przeniesienia ducha realnego miejsca i czasu. Chodzi oczywiście o Lublin okresu międzywojennego, choć pisarz coraz śmielej rozszerza powieściową czasoprzestrzeń. W „Haiti” rzeczywista akcja powieściowa zamknięta jest pomiędzy rokiem 1938 a 1951, lecz wstrząsającymi przywołaniami cofa się nawet do czasu wojny polsko-bolszewickiej roku 1920. Jest to zabieg niebanalny i sprawdza się w przypadku omawianej powieści. Nie inaczej ma się także z przestrzenią miasta, w której dominuje Lublin, choć tym razem także trafiamy na wschodnią prowincję oraz przenosimy się w scenach odbywających się w pamięci bohaterów na Ukrainę, w najtrudniejszy czas wojny.
A przecież kolejną powieścią wydaną jeszcze w tym roku, „Kwestja krwi”, Wroński udowadnia, że swojego talentu pisarskiego tak szybko nie przetrwoni szybkim pisaniem. „Kwestja krwi” w pierwszej kolejności pokazuje, że granice twórczej inwencji jej autora zdają się nie mieć granic. Obejmuje to zarówno samą czystą sztukę słowa, cyzelowaną w każdym szczególe świata przedstawionego i składniowej materii konstruowanych zdań, jak i horyzonty literackiej wizji fabularnej. Wroński w kolejnej powieści nie tylko poszerzył przestrzeń czasową powieściowego cyklu, nie tylko ubarwił i dogłębnie wzbogacił sylwetkę osobowościową głównego bohatera, ale także podjął rękawicę rzuconą samemu sobie. Mam na myśli wyprowadzenie akcji powieściowej całkowicie poza Lublin, do niezbyt oddalonego Zamościa. Pisarz poradził sobie z tym zagadnieniem bardzo sprawnie. Zamość nie jest oczywiście sportretowany tak szeroko i wieloobrazowo jak rodzinny Lublin, ale za to nadal z tak charakterystyczną dla autora dbałością o szczegół. Mam nieodparte wrażenie, że dotyczy to zwłaszcza kamienic i miejsc bliskich dawnym fortom, co można naocznie przeczuć i sprawdzić podczas pobytu w tych miejscach Padwy Północy. Powieściowy Zamość żyje i skrzy się przede wszystkim licznymi, tak odmiennymi odblaskami różnych warstw społecznych, obyczajowych, kulturowych i nawet politycznych. Historia obecna w realiach i autentyczności obrazu miasta, ulic, miejsc i wreszcie ludzi przez Wrońskiego traktowana jest nie z pobożnością, ale wymaganą powagą. Nie tylko jako obowiązkowe w retro-kryminale tło, ale także jako równoprawny współbohater powieściowych historii. Będę się powtarzał, lecz to ważne, choć obracamy się w przestrzeni fikcji literackiej to autor „Pogromu w przyszły wtorek” po tylu już tytułach świetnie odgrywa także rolę nauczyciela historii. Historii uwiecznionej artystycznie, subiektywnie z jednoczesną troską o realizm tej historii małej, bliskiej bohaterom i miejscom ich pracy, nauki, zabawy. I jeszcze na dokładkę Zyga Maciejewski, tym razem w podwójnej kreacji – najmłodszej i najstarszej biograficznie z wszystkich jego dotychczasowych tytułów. Bohater dopracowany i skonstruowany kompletnie. Twórca retro-kryminału, Marek Krajewski, ma kogoś, kto przerósł go o klasę, kto utrzymuję najwyższy poziom w każdym zakresie wymogów gatunkowych. Tą osobą jest Marcin Wroński. „Kwestja krwi” udowadnia, że potrójne uhonorowanie nagrodami roku 2014 to nie był przypadek tylko prawidłowość!
Przywołałem przed chwilą z Wrocławia nie przypadkowo. Jego ostatnia powieść „Władca liczb” potwierdza niewątpliwie, że Marek Krajewski wielkim pisarzem jest, ciągle dbając o moc i artyzm słowa pisarskiego, a także o odpowiednią dozę emocji i zagadki o charakterze kryminalnym. Mnie jednak osobiście pisarz zaskoczył zupełnie czym innym. Oto bowiem główny bohater „Władcy liczb” Edward Popielski zostaje postawiony przez autora przed arcytrudnym zadaniem. Musi być tym kimś, co poprzednio, zważywszy na umiłowanie czytelnicze tej postaci. Musi być też kimś innym, zważywszy na niebezpieczeństwo nudy rodzącej się w kliszach i powtórkach pisarskich. Jest jeszcze jedna kwestia, która zapowiedziana została w poprzednim tytule „W otchłani mroku”. Idzie o upływ czasu – nieubłagany i – w przypadku osoby z krwi i kości literackiej narracji – widoczny jak na dłoni. To jest wiek głównego bohatera. Ci, którzy tej pisarskiej antycypacji rok temu nie dostrzegli, tym razem mogą być zszokowani podwójnie. I sam nie wiem, co silniej ich zaskakuje. Czy prawie dziewięćdziesiątletni Popielski spisujący swoje wspomnienia w obliczu rychłej śmierci, czy też siedemdziesiątletni Popielski prowadzący w roku 1956 ostatnie swoje śledztwo? Muszę przyznać, że autor „Głowy Minotaura” był odważny czyniąc staruszka bohaterem kryminału. Sądzę jednak, że ta odwaga opłaciła się. Sportretowanie własnego bohatera uczynił niepowtarzalną sztuką – dla mnie wręcz autonomiczną, mogącą funkcjonować poza realizowaną intrygą kryminalną – począwszy od kreacji psychologiczno-charakterologicznej, a skończywszy na językowo-semantycznym oddaniu samoświadomości Popielskiego. Niestety w omawianej powieści roku 2014 jest także wątek diabelsko poszerzony, w stosunku do poprzednich książek, przez pisarza – niepokój budzi jednak zbyt mocno podnosząca głowę hydra: gry z samym sobą i z formalną materią dzieła literackiego, której czytelnik może się tylko biernie przyglądać i niekoniecznie bawić się nią. Może ten mój lęk jest na wyrost, bo jednak wierzę ciągle, że nikt inny – tak jak Marek Krajewski – nie poradzi sobie z dramatem i powszedniością zbrodni, ohydą i mądrością stołu sekcyjnego oraz pięknem i siłą słowa literackiego.
Pośród gatunkowo zbieżnych retro-kryminałów przywołam jeszcze tłumaczone z języków obcych tytuły. Zwłaszcza „Scotland Yard”, stworzony spod pióra Alexa Greciana, jest powieścią wartą czytelniczej uwagi.Autor bardzo plastycznie oddaje bowiem klimat i charakter dawnego XIX-wiecznego Londynu, w którego to atmosferze dość mrocznej i nieokiełznanej społecznie rodziła się współczesna kryminalistyka. Pierwsze jej osiągnięcia spod znaku daktyloskopii czy także kolejne sukcesy starszej siostry medycyny sądowej u Greciana zostały podane w sposób dalece nie akademicki, ale właśnie ze swadą narracyjnej opowieści, ciekawej intrygi i żywej scenerii ludzkich osobowości. Tym tropem próbował pójść także inny autor, Ian Weir. Jego „Trupiarz”, jakby dostosowując się do polskiej wersji tytuły książki, uderza w czytelnika mocno i dosadnie.
Autor bardzo plastycznie oddaje bowiem klimat i charakter dawnego XIX-wiecznego Londynu, w którego to atmosferze dość mrocznej i nieokiełznanej społecznie rodziła się współczesna kryminalistyka. Pierwsze jej osiągnięcia spod znaku daktyloskopii czy także kolejne sukcesy starszej siostry medycyny sądowej u Greciana zostały podane w sposób dalece nie akademicki, ale właśnie ze swadą narracyjnej opowieści, ciekawej intrygi i żywej scenerii ludzkich osobowości. Tym tropem próbował pójść także inny autor, Ian Weir. Jego „Trupiarz”, jakby dostosowując się do polskiej wersji tytuły książki, uderza w czytelnika mocno i dosadnie.
Tutaj XIX-wieczny Londyn jest jeszcze bardziej mroczny i ponury. Niezależnie czy akcja dzieje się na ulicy, czy w zaułkach cmentarza, nie mówiąc już o miejscach publicznych egzekucji czy sekcji zwłok. W tym wszystkim grono tytułowych trupiarzy, wykopujących zwłoki dla zarobku, ku ciekawości i dociekliwości ówczesnych chirurgów, wykonujących większość eksperymentów i zabiegów bez jakiegokolwiek znieczulenia. Cała narracja przesycona jest plastycznością odoru rozkładających się ciał i działających wśród nich różnych kreatur najczęściej o dość wątpliwych cechach osobowościowych. W tym wszystkim niemała rolę odgrywa język powieściowej narracji (na marginesie chwilami zbyt mocno przesiąknięty tajemnicą i swoistą onirycznością), a jeszcze silniej dialogów. Kto wie czy nie znajdą się też tacy czytelnicy, których ten odrażający obraz początków chirurgii, dziedziny dziś odnoszącej wybitne sukcesy medyczne, nie zatrwoży lub zniesmaczy. Zresztą jak łatwo przekroczyć granicę realizmu pokazuje powieść Dominika Kozara „Likwidator’44”.
Gdyby spojrzeć na sam pomysł jego powieściowej epopei, to Kozar powinien znaleźć się w lepszej sytuacji niż osoba, która wygrała w popularnej loterii szóstkę. Oto bowiem mamy mieć przed sobą kryminał – gatunek bardzo pojemny i szeroki, pozwalający na prawie każdą perspektywę narracyjną. Gatunek popularny i modny, w dobrym tego słowa znaczeniu, łączący ostatnimi laty, tak w literaturze polskiej, jak i obcojęzycznej, lekkość formy z ciężarem poruszanych tematów. Dochodzi do tego swoisty renesans, powtórne otwarcie się na zainteresowanie historią XX wieku, odczytywanej dziś na nowo, w oparciu o wcześniej nieznane źródła czy też analizowanej zupełnie świeżym spojrzeniem, oddartym niejednokrotnie z różnych powojennych -izmów. Spora to więc mieszanka wyjątkowych elementów, które autorowi powinny pomóc w stworzeniu całkiem udanej powieści o szerokim i aktywnym odbiorze czytelniczym. Tym samym „Likwidator’44” pozwalał mieć szczere nadzieje na udaną przygodę literacką. To jednak tylko teoretyczne założenia i życzeniowa projekcja potencjalnego bestselleru. W rzeczywistości przywołana powieść, pomimo niecodziennego pomysłu na intrygę kryminalną i interesująco dobraną scenerię czasowo-przestrzenną, pozostawia po lekturze wyraźny niedosyt i lekki niesmak. Dotyczą one realiów miejsca i czasu utrwalonych fabularnie, dość niestety potraktowanych powierzchownie, gdzie nie do końca żywe dialogi przesłaniają to, co w retrokryminale tak istotne – czas i przestrzeń narracyjnego czasu. W tej powieści Warszawa, wyjątkowe napięcie i dramat przedednia Powstania zupełnie – moim zdaniem – nie istnieją. Zupełnie nieprzekonujące i tak mało wiarygodne są i intryga kryminalna, i przede wszystkim bohaterowie, o płaskim obrazie psychologicznym, na dokładkę wplątani w przedziwne i mało realne układy.
Na szczęście brak zdrowej rywalizacji na polskim rynku powieści kryminalnej w obrębie innych jej odmian gatunkowych jest już wspomnieniem. Rok 2014 udowadnia, że „kryminalnie” jesteśmy potęgą, a czytelnicy śmiało mogą zapominać powoli o skandynawskich tytułach, szukając na półkach księgarni przede wszystkim polskich książek. I nie tylko liczba sprzedaży, ale głównie reakcje czytelników i uwagi recenzentów czy wreszcie przyjemność czytelnicza głoszona wszem i wobec, udowadniają, że żyjemy w wyjątkowym czasie. W pierwszej kolejności jako „dowody” wiodące wymieniłbym „Pochłaniacz” Katarzyny Bondy, „Martwe popołudnie” Mariusza Czubaja i „Betonowy pałac” Gai Grzegorzewskiej.
„Pochłaniacz” Bondy jest powieścią znakomitą. Na takie sformułowanie autorka zapracowała cała swoją wcześniejszą twórczością dziennikarską i literacką, której owocem jest najnowsza powieść. Jej twórczyni dopracowała kompleksowo całą swoją wizję literacką. Postacie, o ciekawej strukturze psychologicznej i emocjonalnej, żyją w udanie oddanej rzeczywistości naszego kraju, która odbija się w samej niezwykle ciekawej intrydze kryminalnej. Każdy element recenzowanej książki nie istnieje sam dla siebie, ale współgra i współtworzy całość. Bonda nie oszczędza także na samej na fabule i narracyjnym toku opowieści. Całym kolorytem swojej wyobraźni obdarza, poza intrygą, także wszystkie pozostałe elementy – bez wyjątku – kreowanego świata przedstawionego. I co najważniejsze, w przeciwieństwie do poprzednich swoich książek (choć z każdą kolejną było coraz lepiej, skończywszy na bardzo udanej „Florystce”), nie ma tutaj ani jednego fragmentu przegadanego psychologicznie, przekombinowanego narracyjnie i wydumanego bohaterami literackimi.
„Martwe popołudnie” Czubaja to powieść ciekawie napisana i wnoszącą do polskiej literatury kryminalnej nowy, świeży oddech gatunkowy. Pierwsze, co zauważalne w nowej powieści, to zastosowana narracja. Analogiczna tej z poprzedniego tytułu „Zanim znowu zabiję”, czyli pierwszoosobowa. Choć mam wrażenie, że tym razem trochę mocniej dopracowana, zwłaszcza względem emocjonalnej strony głównego bohatera. Ponadto jest to narracja jakby wyraziściej podkreślająca „ja” narracyjne, komplementarnie łączące język, tok opowieści z charakterem i osobowością opowiadającego, który przecież jest jednocześnie swoistym „poruszycielem” całej prezentowanej historii powieściowej. Marcin Hłasko – nowy bohater Mariusza Czubaja jest z pewnością postacią niebanalną i co ważne w literackim odbiorze, nie będzie pozostawiać czytelnika obojętnym. Intryga – to najmocniejsza strona książki, z ciekawą i niebanalną zagadką o charakterze kryminalnym. A w raz z nią akcja rozwija się coraz szybciej i – najważniejsze – udanie wciągając odbiorcę, ale to też zasługa trzymania się tej wyjątkowej pierwszoosobowej narracji. Intryga jest w „Martwym popołudniu” jest na wskroś wielowątkowa, skrzy dynamizmem i różnorodnością miejsc oraz osób zaangażowanych w pozornie przecież prostą sprawę zaginięcia osoby. To wyjątkowe połączenie czarnego kryminału i thrillera. I po raz kolejny, a równocześnie najmocniejszy, to tytuł aktualny tematycznie. Z mocnym „uderzeniem” w lokalną politykę i tworzących ją w kraju nad Wisła „marnych” kreatorów.
„Betonowy pałac” Grzegorzewskiej to kolejny przypadek osiągnięcia w swojej twórczości tego, co najlepsze i napisane zupełnie inaczej niż olbrzymia większość pozostałych polskich kryminałów 2014 roku. Zawiązana w książce zagadka kryminalna jest na wskroś tajemnicza i nieprzenikniona do ostatnich stronic lektury. Jej rozwiązanie zaskoczyć może nawet najbardziej wytrawnego czytelnika gatunku, dzięki czemu fabuła zapada na długo. Powieść Grzegorzewskiej cieszy również cała galerią niesztampowych i bardzo interesujących postaci, pełnych nierozpoznanej przeszłości i nieskończonej gamy wzajemnych emocji. Emocji i uczuć kontrastowych, pięknych, jak i zbliżonych oraz mrocznie bolesnych. To nie tylko dziwne i różne osobowości, lecz także obciążone odmiennymi społecznie uwarunkowaniami. „Betonowy pałac” „czaruje” czytelnika przestrzenią miasta – Krakowa. Tak przebogatą, różnokolorową i rozpiętą w całym wachlarzu narracyjnych spojrzeń. Ta powieść to również wielkie wyzwanie dla…purystów językowych. Grzegorzewska dialogiem i narracją „dowala” cały czas i na każdym poziomie słownej kreacji. Ta książką nie pozostawia czytelnika obojętnym.
Zresztą miniony rok miał szczęście do piszących autorek kryminałów. Wymienię te najważniejsze: Marta Mizuro „Cicha przystań”, Joanna Opiat-Bojarska „Słodkich snów, Anno”, Dorota Dziedzic-Chojnacka „Zbrodnia na boku”, Katarzyna Puzyńska „Motylek” i „Więcej czerwieni”, Marta Zaborowska „Rajskie ptaki”, Anna Klejzerowicz „List z Powstania”, Joanna Marat „Monogram” i Agnieszka Krawczyk „Noc zimowego przesilenia”.
Nie miejsce tutaj na poświęcenie kilku zdań każdej z wyżej wymienionych powieści, ale warto zauważyć, że wymienione tytuły silne są z jednej strony właśnie kobiecością swoich autorek. Dzięki niej ich książki cechują się większym zespołem wrażliwości społecznej w różnych zakresach poruszanych tematów narracyjnych. Z drugiej jednak strony powieści te odznaczają się takim samym dojrzałym spojrzeniem na intrygę kryminalną zamkniętą w fabularnej układance i silnym dążeniem do artystycznej doskonałości, nieuzależnianej od płci, wieku czy poglądów autorskich. Wymienione tytuły stanowią ponadto przebogatą propozycję dla – dosłownie – każdego czytelnika. Są współczesnym spojrzeniem, ale nie brakuje w nich odwołań do historii, dzieją się w przestrzeni miejskiej, dobrze poznanej i opisanej, lecz pozwalają sobie także na przeniesienie akcji w obszary wiejskiej. Kreują postacie ciekawe, niebanalne, o szerokim zakresie osobowościowych cech, zawodowych umiejętności i psychologicznych właściwości. Czujnie też obserwują współczesne problemy, reagując na nie tak jak pisarz potrafi najlepiej – artyzmem słowa i etyczną wrażliwością.
To nie koniec jednak literackich sukcesów polskiego kryminalnego roku 2014. Autorzy płci męskiej także nie próżnowali. Zygmunt Miłoszewski wydaje tak długo wyczekiwany trzeci tom serii z prokuratorem Szackim, zatytułowany ”Gniew”. Z tą powieścią ja osobiście mam dość duży i istotny problem. Miłoszewski jako pisarz zdaje się w swoim nowym tytule sprawdzać znakomicie. Jako demiurg władający wrażeniami czytelników i jednocześnie medialny kreator towaru zwanego książką i jego autorem Miłoszewski sprawdza się doskonale. Równolegle wraz z każdą przeczytaną stroną autor oddala się jednak od realizmu opowiadanej historii i od autentyczności samej literatury. Skomplikowanie kryminalnej intrygi oraz udramatyzowanie sensacyjnej fabuły ocierają się u Miłoszewskiego o lekką absurdalność. Sposób popełnienia nie jednej zbrodni, których śladami są duże i te najmniejsze kości, został po prostu wydumany. Nie w mniejszym stopniu taki sam wydumany charakter ma dochodzenie biegłych do kryminalistycznej prawdy zbrodniczych czynów. Trudno stawiać takie zarzuty, nie zdradzając treści książki, ale na pewnym etapie lektury zaczyna się odczuwać rozziew pomiędzy teoretycznie przepracowanym przez autora pomysłem na zbrodnię, a jej realizacyjnym autentyzmem. Oczywiście nie można zapominać, że mamy do czynienia z fikcją literacką, choć w przypadku rasowego, współczesnego kryminału, wyraźnie (co zresztą w posłowiu udowadnia sam autor) dbającego o realizm, takie – nie boję się nazwać – fiksacje fabularne psują efekt lektury. Bo nie tylko zbrodnia ma posmak pewnej irracjonalności działania i irrealnej logiki. To samo dotyczy, a może nawet jeszcze bardziej, fabularnego przebiegu końcowych scen powieści. Samotne śledztwo i sensacyjna rozgrywka „szeryfa” Szackiego, w której ceną jest życie jego córki i jego własne, a po tym wszystkim nie mniej tajemnicza podwójna gra z asesorem prokuratorskim i stojącą za nim sektą (choć właściwie źle dobrane to słowo dla grupy „etycznych” szaleńców), w moim odbiorze zostały zbudowane tak nieautentycznie i nieprzekonująco, iż ich niewątpliwa dynamika akcji, utrzymanie napięcia czytelniczego i pewien rodzaj dramatyzmu nie są w stanie naprawić wrażeń czytelniczych. Zygmunta Miłoszewskiego uznaję jednak ciągle za niezwykle uzdolnionego i niepowtarzalnie wyjątkowego pisarza o bezgranicznych możliwościach twórczych. Dowiódł to poprzednimi tytułami powieściowymi, ale też innymi formami literackimi. Pytanie tylko czy jego publiczna głośna deklaracja o rozbracie z kryminałem to kolejna odsłona jego gry z czytelnikiem, czy też przemyślany zwrot w pisarskiej karierze? Może odpowiedź padnie już w nadchodzącym 2015 roku.
„Błyskawiczna wypłata”, powieść Ryszarda Ćwirleja, posiada jedną podstawową cechę przeniesioną niejako wprost z samego tytułu – czyta się ją błyskawicznie. A to dlatego, że pisarz po raz kolejny autor serwuje nam potężną dawkę niezwykle ciekawej intrygi, wciągającej czytelnika swoją złożonością i wielowątkowością oraz trzymającej w napięciu do samego końca. Autor po raz kolejny urzeka rysunkiem czasu i przestrzeni epoki PRL. Śmiało można powiedzieć, że dziś nie ma lepszego nauczyciela oddającego ducha dawnej epoki z wszystkimi smaczkami humorystycznymi i niekiedy poważnie smutnymi. Humor językowy i sytuacyjny to najmocniejsza broń pióra Ćwirleja, a także wyjątkowy dar wyczucia języka, zwłaszcza gwary poznańskiej. Autor okazuje się tym razem nie tylko mistrzem zamykania w nieprzeciętnej literackiej wizji życia ulic poznańskich i miejscowej gwary, ale także zyskuje miano apologety miasta swojej młodości – Piły. Jej portret jest żywy, ekspresyjny i autentyczny, oddając ówczesny charakter tego mundurowego miasta. A kreacja pilskiego milicjanta kapitana Szwarca jest na tyle zwarta i konkurencyjna dla arcybohatera chorążego Olkiewicza, że chcę wierzyć w kolejne pilskie kryminały.
„Przejęcie” Wojciecha Chmielarza to jedna z najlepszych powieści kryminalnych 2014 roku. Autor porusza wiele aktualnych i priorytetowych tematów społecznych, bardzo zgrabnie wplatanych w gęstą sieć fabularnej opowieści. Stopień skomplikowania intrygi kryminalnej jest tak samo wysoki, jak sposób ujęcia i zobrazowania literackiego śledztwa. Wrażliwość pisarska idzie w parze o dbałość realistyczną, w której nie ma przegadania czy też niepotrzebnych, przerysowanych scen. Czytelnicza przygoda z „Przejęciem” to niecodzienna gra intelektualna i podróż emocjonalna. Wiodącą rolę odgrywa główny bohater literacki, komisarz Mortka. Jego literacka biografia rozciąga się już na przestrzeni trzech powieści i z tego powodu, co oczywiste, niesie ze sobą cały balast przeszłości. Jego sylwetka to kompletny obraz, w którym kwestie zawodowe są na równi traktowane z osobistymi, wypełnionymi sprawami rodzinnymi, zdrowotnymi i uczuciowymi. Autentyczność tej postaci powstaje właśnie ze zderzenia tych sfer życiowego zaangażowania. Ciekawe i przekonujące jest w postaci Mortki splątanie spraw codziennych, zwykłych, przytrafiających się każdemu z nas, z takimi, które stanowią istotę ludzkiej egzystencji i obracać się w kręgu spraw ostatecznych.
Patrząc na ostatnie dwanaście miesięcy, nie można zapominać o kilku innych tytułach powieściowych: PM Nowak „Na pokuszenie”, Mateusz M. Lemberg „Zasługa nocy” i „Patron”, Mariusz Zielke „Easylog” i „Twardzielka”, Piotr Głuchowski „Trzeci zamach”, Błażej Przygodzki „Niech strawi cię płomień” i Paweł Pollak „Zbyt krótkie szczęście”.
Spośród wymienionych książek w szczególności cenię tych autorów, którzy stworzyli i dbają w kolejnych tytułach o swoich bohaterów, każdorazowo obdarzonych złożonymi emocjami, niecodziennymi doświadczeniami osobistymi i zawodowymi, nieuporządkowanymi relacjami międzyludzkimi. W tym wszystkim ukrywa się także troska o atrakcyjność proponowanych zagadek kryminalnych i rzetelność narracyjnej opowieści. Warte podkreślenia jest to, że część z tych autorów z niedawnych debiutantów zamieniła się udanie w pisarzy, którzy rokują na kolejne lata nowymi udanymi książkami. Z tego wymienionego wcześniej grona – moim zdaniem – zawiódł jedynie Piotr Głuchowski, w którego powieści silniejsza okazała się publicystyka i teza ideologiczna niż wartość samej narracji i atrakcyjność skonstruowanej intrygi.
Na osobne słowa uznania zasługują dwaj nasi – rzekłbym – eksportowi autorzy sensacji spod znaku służb specjalnych i największych tajemnic polityki krajowej i zagranicznej. Chodzi oczywiście o Tomasza Sekielskiego i jego „Sejf 3. Gniazdo kruka” oraz Vincentego Severskiego i jego „Nieśmiertelnych”. W obu przypadkach wymienione tytuły finalizują rozpoczęte trylogie, kontynuując zresztą wysoki poziom pisarstwa, a przede wszystkim mocną dawkę sensacyjnych emocji i napięcia fabularnego. Sekielski rozprawia się do końca z rodzimym światem polityki, służb i mediów. Mam jednak wrażenie, że sam autor był już trochę zmęczony własną serią, co wyczuwalne jest trochę w dość skromniej poprowadzonej, w stosunku do poprzednich części, fabule. Mieści ona w sobie mniej wątków, prowadzonych miejscami dość pośpiesznie. Reszta pozostała ciekawa, aktualna i bardzo wciągająca.
Za to Severski w żaden sposób nie odpuścił sobie najwyższego poziomu artystycznego i przede wszystkim merytorycznego. „Nieśmiertelni” są potężną dawką, precyzyjnie dopracowanej sensacji, w której szpiegowska służba nie jest mrzonką holywoodzkich producentów, lecz bardzo autentyczną serią dramatycznych, nie dających się łatwo przewidzieć zdarzeń i czynów. Jeśli uznać nawet, że pisarz, dawny szpieg, głównie czaruje, to robi to tak przekonująco, że nie ma chyba czytelnika, który nie podda się temu napięciu i dramatowi. Tym bardziej jestem ciekaw, co autorzy zaprezentują w kolejnych swoich książkach, a wiemy już, że po piętach deptać im będzie w 2015 roku kolejny słynny realny szpieg, Aleksander Makowski, który w połowie nowego roku ma wydać fikcję powieściową w wydawnictwie Czarna Owca.
Rok przyniósł też polski tytuł kryminalny, który – powiem przekornie – jest udany zdolnością literacką i siłą potencjału artystycznego autora. Chodzi o „Powróz” Tomasza Białkowskiego. Ta książka to pisarsko ujęty autentyzm dramatycznych wydarzeń czasu powojennego, stanowiące zalążek całej układanki fabularnej. Rozgrywana jest ona w dwóch dopełniających przestrzeniach: czasowo-historycznej i emocjonalno-psychologicznej.
„Powróz” Białkowskiego jest jednym z nielicznych tegorocznych kryminałów zmuszających do refleksji o charakterze autonomicznym, wybiegającym poza intrygę i rozwiązaną zagadkę kryminalną. Na tych właśnie elementach opiera się główna moc i wartość tej książki. To kryminał o udanej fabule, niebanalnej zagadce i ciekawym bohaterze. To utwór z podwójnym dnem i głębszą refleksją o ludzkiej naturze i etycznej trwałości ludzkich zasad. W tym też, niestety, ukrywa się największa wada pisarstwa Białkowskiego. Ciągle odnoszę bowiem wrażenie, że autor „Zmarzliny” może powiedzieć więcej. Jestem nawet pewny, że jego estetyczna wrażliwość, podbudowana intelektualną i etyczną wrażliwością znalazłaby bogatsze i jeszcze ciekawsze ujście, gdyby wymknęła się regułom gatunkowym kryminału.
Z zupełnie innego powodu od kryminałów trzymać z daleka powinien się Michał Witkowski , autor wydanego w roku 2014 kryminału ”Zbrodniarz i dziewczyna”. Od razu nasuwa się pytanie: czy każdy może napisać dobry kryminał? Zupełnie świadomie postawione po lekturze ostatniej powieści Witkowskiego. Jedno jest pewne, autor potraktował gatunek całkowicie instrumentalnie. Jaka bowiem była rzeczywista intencja Witkowskiego wzięcia na warsztat kryminału? Tylko i wyłącznie wykorzystanie koniunktury wydawniczej na tego typu literaturę w imię interesu, nawet nie pisarskiego, lecz osobistego. Pisarz już wcześniej, przy „Drwalu”, był świadom popularności gatunkowej, w Polsce ciągle rosnącej, kryminału. O ile jednak „Drwal” został w głównej mierze ubrany we własną szatę językową i specyficznie wymalowany świat przedstawiony, co stanowiło pewną nową i interesującą wartość literacką, To ze „Zbrodniarzem i dziewczyną” jest już stanowczo gorzej. Nawet te kwestie nie stanowią już odpowiedniej troski pisarza-celebryty. I gdyby spojrzeć wyłącznie na tą książkę jak na kryminał, to po jej lekturze można powiedzieć wyłącznie jedno. Michał Witkowski robi krzywdę kryminałowi. Czym? Nieprzekonującą intrygą, fatalnie skonstruowaną fabułą, nieautentycznością postaci literackich i wszechobecną bufoniastą fanfaronadą ego narratora-autora. „Zbrodniarz i dziewczyna” to powieść, która męczy. Witkowski tą książką doszedł do ściany i zamiast „walnąć” głową w mur z alternatywą: rozbić „łeb” lub usunąć przeszkodę ograniczającą literacką wyobraźnię, wybiera jeszcze inną drogę. Obstawia się dookoła lustrami, snując w głowie nic nie znaczące historie, próbuje zainteresować nimi kolejnych czytelników. Medialny szum, nieustanna „samojebka” pisarza we wszystkich letnich programach i kanałach telewizyjnych z pewnością pomaga sprzedaży książki. Niestety z literackiego punktu widzenia czytelnika nic już nie bawi i intelektualnie intryguje, jak miało to miejsce w „Drwalu”. Nic już nie drażni i mądrze prowokuje, jak miało to miejsce w „Lubiewie”. Nic też, choć przecież to kryminał jak chce autor, nie przeraża i nie wciąga. Kiedyś, nawet jeśli nie było zgody na taki obraz polskiej rzeczywistości, przestrzeń powieściowa Witkowskiego zastanawiała, wywoływała myślenie i refleksję. Dziś zostaje tylko niedosyt fabułą, niedowierzanie upadkiem estetycznym i niesmak kreacją pisarską.
Polski kryminał roku 2014 cieszy i zadowala nawet najbardziej wybrednych czytelników. Nie oznacza to jednak, że z zagranicznymi tytułami jest gorzej. Na obcej ziemi kryminałów pisze się nie mniej, a do naszego kraju trafia coraz więcej przekładów. Śmiem nawet powiedzieć, że na fali zainteresowania tym gatunkiem powoli nie ma już żadnego większego wydawnictwa polskiego, które w swojej ofercie nie oferuje powieści kryminalnej lub sensacyjnej, jeśli nie polskiej, to choć właśnie tej w tłumaczeniu.
A z książkami od obcych autorów też działo się dobrze. W pierwszej kolejności pozwolę sobie wymienić Iana Rankina. Jego powieść „Stojąc w cudzym grobie” to kawał klasycznej, ciągle potrafiącej porywać czytelnika, prozy gatunkowej. Niezależnie od tego, że narracja prowadzona jest klasycznie, w trzeciej osobie, to podczas lektury wyraźnie wyczuwa się obecność głównego, wyjątkowo charakternego, bohatera, Rebusa. Nie tylko na scenie opowiadanej historii, ale także na poziomie przekazu tworzącego obrazy w odbiorczej wizji czytelnika. Jeśli widzimy i słyszymy sceny, dialogi, myśli, to wyraźnie jest to widzenie i słuchanie – nazwę to tak – rebusowskie. To jest właśnie wyjątkowość prozy Rankina. Jego bohater ciągle w centrum uwagi i zainteresowania, jest motorem napędowym opowieści narracyjnej i samej akcji powieściowej, a świat kreowany jest przez tego bohatera i czytany tym właśnie bohaterem. Szczerze powiedziawszy trudno to opisać prostymi słowami, to trzeba przeżyć osobiście, czyli po prostu, czytając, dać się uwieść temu, co lektura przyniesie. U Rankina czytelnik nie nudzi się, wodzony nie na pokuszenie, lecz na zgubę własnemu umysłowi analitycznemu i spostrzegawczości. Tutaj nic układa się prosto i zwyczajnie. Co ważne, wszystko, co układane jest pisarsko i dzieje się narracyjnie w zakresie intrygi jest autentyczne i przekonujące.
Rok 2014 to także podwójne potwierdzenie mistrzostwa pisarstwa Petera Maya. Jego „Czarny dom” i „Człowiek z wyspy Lewis”, wypełniające trylogię autorską „Wyspa”, udowadniają w pierwszej kolejności, że „staruszka” fabuła jest tym, czym warto zawracać głowę czytelnikom. Obie powieści to emocjonalne rarytasy. Z mistrzowsko konstruowanymi fabułami, ale i tajemnica snutych historii. Czytelnik myśli, że doszedł już do kresu mrocznych zagadek wyspy i jej mieszkańców, a na kolejnej stronie następuje nie tyle zwrot akcji, lecz kolejna informacja z przeszłości, kolejny fakt, który zmienia spojrzenie na dzień dzisiejszy. „Czarny dom” oraz „Człowiek z wyspy Lewis” to powieści, które zegarmistrzowsko łączą wszystkie warstwy świata przedstawionego. Tutaj wszystko ze sobą współgra, współzależy i odgrywa równorzędną rolę – czas przeszły i teraźniejszy, dawne współczesne emocje, niekiedy te same, a jeszcze częściej zupełnie odmienne, przeciwstawne. Wewnętrzna burza w umysłach, sercach i duszach niejednego bohatera książek ściśle wpływa na obraz przestrzeni geograficznej, podobnie wrogiej, obcej i niesprzyjającej człowiekowi. Trudno w tym przypadku pisać o konkretnych sytuacjach, zdarzeniach czy faktach powieściowych, bo zbyt łatwo można zepsuć przyjemność fascynujących, chwilami paraliżujących lektur.
Przyjemność czytelniczą serwowali również ci najwięksi, z listy tuzów światowej sensacji i kryminału. Początek roku należał niewątpliwie do Fredericka Forsytha. Jego „Czarna lista” to niewątpliwie powrót do wielkiej pisarstwa. Amerykański pisarz w ostatnich latach raczej przyzwyczaił nas do nierównego poziomu swojej twórczości, do zbyt częstych zawodów czytelniczych, spod znaku niedopracowania fabularnego czy też nawracających powtórek tematycznych. Tym razem było inaczej, bezapelacyjnie lepiej. W pierwszej kolejności na pochwałę zasługuje fabuła powieści i jej znakomite, trzymające w napięciu prowadzenie przez wszystkie karty książki. Nawet jednak najlepszą fabułą nie uda się oczarować czytelników bez wyraźnych, mocnych, ciekawych i wyjątkowych bohaterów. I w tym zakresie autor „Czarnej listy” nie zostawił pola krytykom swojej najnowszej twórczości. I w tym zakresie rzemiosła pisarskiego trzymał się klasycznych rozwiązań, z dualnym podziałem świata postaci literackich. Na naszych oczach prowadził wirtualny pojedynek między dwiema osobami, bez których ta opowieść nie miałaby miejsca. I dodam jeszcze, że to nie jest powieść męskich pragnień spod maskującej barwy munduru i wysokiej temperatury lufy karabinu. Tutaj głównymi aktorami są jednak intelekt i przenikliwość, wyobraźnia i praktyczna umiejętność podejmowania decyzji. A i świat przedstawiony nie jest taki schematyczny jak nam się wydaje po lekturze typowych powieści sensacyjnych.
Z interesujących sensacji wymienię jeszcze „Pielgrzyma” Terry Hayesa. Rzecz może i powielającą pomysły już wcześniej zapodane w książkach czy filmach, a związane z zagrożeniem bioterrorystycznym, lecz tak sprawnie poprowadzona, że wciska podczas lektury w fotel. To porządny i solidny kawał nieustannego napięcia i zagadki, w której wyścig pomiędzy silnymi osobowościami dopełnia układankę fabularną. Powieść naprawdę warta polecenia i osobistego przeżycia. W podobny ton troski społeczno-ideologicznej wpisuje się „Wysłanniczka” Stephena Millera. Tutaj tempo akcji jest z pewnością mniejsze, napięcie lżejsze, ale moc etycznej troski równie silna i ważna. I wcale tak nieodległa od realiów dnia codziennego. Choć trzeba wierzyć, że fikcja literacka (jak w przypadku historii Forsytha) nie sprawdzi się nigdy w realiach współczesnego świata.
Pisząc o smakowitych lekturach tłumaczonych na język polski i wydawanych w roku 2014 nie można zapomnieć o innym gigancie pisarstwa,Stephenie Kingu. Jego powieść „Pan Mercedes” mnie osobiście bardzo mocno zaskoczyła – pozytywnie. Czy to klasycznie czysty kryminał? Nie, King realizuje zupełnie inny pomysł, dzięki czemu pozwala obcować z dalece interesującą lekturą, udowadniając przy okazji, że jest zdolnym pisarzem nie tylko spod znaku strachu. Nie oznacza to także, że w tej powieści nie ma napięcia. Ono występuje zupełnie w innej postaci i dotyczy zupełnie innych kwestii. Mam na myśli napięcie i lęk o bohaterów książki, a tak naprawdę o pewien rodzaj współodczuwania z nimi dysharmonii społecznej i emocjonalnej. „Pan Mercedes” to przecież w pierwszej kolejności książka o ludzkich relacjach i ich stanach psychiczno-emocjonalnych. King bardzo ciekawie i niepowtarzalnie zaludnił scenę literackich postaci. Na obu biegunach postawił najmocniejszych bohaterów, tworzących spektakl o dużej mocy odbiorczej, powodującej u czytelników zaciekawienie i swoisty „przymus” lektury ze znanymi słowami „co będzie dalej”. „Pan Mercedes” to bowiem powieść, w której nie idzie o rozwiązanie zagadki „kto zabił’, bo o tym my – czytelnicy – wiemy prawie od samego początku, a z czasem i ścigający go bohaterowie. To książka o ludzkich ograniczeniach i ich zwalczaniu, zarówno tych wewnętrznych, które tkwią w każdym z nas, jak i tych zewnętrznych, budowanych w przestrzeni relacji rodzinnych i publicznych. W powieści tej literacka struna kryminalna napinana jest w głównej mierze w przestrzeni psychologicznych emocji, decyzji i zachowań.
Podobnie formę gatunkową kryminału rewiduje inny wielki mistrz, tym razem gatunkowy, Jo Nesbo. Jego ostatnia powieść „Syn” w pierwszej kolejności uwodził prostym chwytem fabularnym, który – uwierzcie mi – w ostatecznym rozrachunku czytelniczym wręcz zachwycał. Mam na myśli nieskomplikowany zabieg rysowania fabularnej historii, polegający na – nazwę to tak – grze w oczywistości. Wyjątkowy charakter posiada intryga kryminalna. Historia kryminalna obudowana jest bowiem w teatrum ludzkiej tragedii, w której odpowiedzi na pytania: kto zabił i dlaczego, mają takie samo znaczenie jak odpowiedzi na pytania o prawdziwość i sens ludzkich emocji oraz o cenę i istotę najważniejszych wartości w życiu ludzkim. Jo Nesbo powieścią „Syn” udowadnia, że określanie go mistrzem literatury kryminalnej po poprzedniej książce to nie było i nie jest nadużyciem, lecz obowiązkiem. „Syn” to literacko doskonałość w każdym calu, w której przyjemność lektury ściśle łączy się z siłą wiary w proste wartości ludzkie.
A co ze skandynawskim kryminałem? Zdaje się, że jego najlepsze czasy medialne mijają, o czym nie można powiedzieć w zakresie jakościowych dokonań, przekładających się na wydawnicze nowości i czytelnicze przygody. W tej kwestii nie jest źle, choć stajemy się świadkami, jeśli nie zmian pokoleniowych, to przynajmniej tych osobowych i tematycznych. Kryminał skandynawski okrzepł, choć nie stanął w miejscu. Wieloma tytułami bywa nadal odkrywczy i świeży, w innych trzyma solidny poziom rzeczowy i pisarski, bez większych zachwytów artystycznych, a z kilkoma powędrował w rejony wtórności i zaślepienia się na samym sobie.
„Żądza krwi” Thomasa Engera, „Duch na wyspie” Johana Theorina, „Piaskun” Larsa Keplera i „Lodowa kąpiel” Kjella Ola Dahl to pierwsze z brzegu propozycje wydawnictwa Czarne, czy też „Ten, kto zabije smoka” i „Nos Pinokia” Leifa GW Perssona, „Ciemna liczba” i „Wstrząsy wtórne” Arne Dahla, „Mężczyzna z Albanii” Magnusa Monteliusa, „Ostatni Lapończyk” Oliviera Truca, ostatnie tytuły wydawnictwa Czarna Owca, to przykłady udowadniające jednoznacznie, że skandynawski kryminał długo jeszcze nie spadnie z piedestału solidności fabularnych intryg, jakości narracyjnych opowieści i aktualności tematycznych wątków.
Powieści te, bez wyróżniania nikogo (choć gdzieś w tle odzywa się po cichu moja słabość do postaci genialnego śledczego, Backstroma, stworzonego pod piórem Perssona), stanowią książki, których lektura nie jest zmarnowanym czasem. Za każdą z nich kryje się spora wiązka emocji o różnym stopniu nasycenia troską społeczną, przy jednoczesnym zachowaniu dopracowanej warstwy fabularnej, autentyczności czasu i przestrzeni oraz wiarygodności psychologicznej wykreowanych bohaterów literackich.
Nie inaczej dzieje się z innymi tytułami tłumaczonymi z języków skandynawskich: Jorn Lier Horst „Jaskiniowiec”, Michael Katz Krefeld „Wykolejony”, Eric Axl Sund „Obłęd” i „Katharsis”, Camilla Grebe i Asa Träff „Bardziej gorzka niż śmierć”, Tove Alsterdal „Kobiety na plaży”. Powieści te w większości przypadków fabuły, które nie mają jednego dna i za którymi ukrywają się najmroczniejsze barwy ludzkich uczuć i najsłabsze moralnie motywy działania. To rzeczy literackie o wyjątkowo ciekawie skonstruowanych i splecionych intrygach kryminalnych, które skrzą wielowątkowością i silnymi wrażeniami. To także książki proponujące wyjątkowe wyzwania intelektualne, stawiające swojego czytelnika na równi z fikcyjnymi śledczymi – najczęściej policjantami i dziennikarzami. Warto spróbować kto jest lepszy w tej zabawie kryminalnej.
Osobne miejsce w mojej ocenie na półce bibliotecznej winna mieć książka Christera Mjaseta „Białe kruki”. Pisarz swoim polskojęzycznym debiutem powieściowym „Lekarz, który wiedział za dużo” narobił wielkiego smaku na kolejne udane kryminalnie historie. Pod tym względem „Białe kruki” były jednak największym zaskoczeniem. Trzymając się zgodności gatunkowej powieść ta nie jest ani kryminałem, ani też thrillerem. Nie oznacza to wcale, że w powieści brak jest napięcia. Rodzi się ono głównie w interpersonalnych relacjach pomiędzy głównymi bohaterami, na czele z trzema lekarzami-rezydentami walczącymi o stały etat neurochirurga. W tym swoistym wyścigu o posadę nie chodzi już tylko o zawodową karierę, lecz o przyszłość totalną – we wszystkich wymiarach życia. A skoro stawka jest tak wielka, to z czasem narracyjnej opowieści rozpoczyna się rozgrywka, w której nikt tak naprawdę nie będzie grał fair. To właśnie ta rywalizacja buduje zespół intryg krzyżujących się ze sobą, powodując coraz większe zainteresowanie czytelnicze, które jest powodem naprawdę niecierpliwej lektury. Wszystkie knowania nie mają charakteru kryminalnego, co nie oznacza, że są w jakiś sposób zubożone, tracąc na barwności i zagadkowości. Ukrywa się za tym pisarska teza, że samo życie i ludzkie działania pełne są pułapek i dwuznaczności, które odpowiednio opowiedziane stanowić mogą nieprzeciętny materiał literacki.
Gdybym w swoim osobistym zestawieniu pominął kryminał francuski, zdradziłbym własne upodobania do dobrej lektury z dreszczykiem. Przywołam trzy, jakże różne książki. Pierwsza to „Śmierć w Pont-Aven” Jean-Luca Bannaleca – kawał tradycyjnej prozy gatunkowej ze spokojnie toczącą się narracją, prosto zbudowaną zagadką, której forma wcale nie umniejszyła skomplikowania fabularnego. Z bohaterem o tradycyjnych rysach, na wskroś francuskim, choć nie jednoznacznym i nudnym. No i oczywiście z rewelacyjną atmosferą i plastyczną przestrzenią Pont-Aven (raju dla artystów-malarzy) oraz sporą dawką historii malarstwa francuskiego.
Takiego spokojnego rytu narracyjnego nie przedstawiała kolejna powieść francuskiego autora, Bernarda Miniera „Nie gaś światła”. To charakterystyczny dla jego twórczości thriller, podobnie jak we wcześniejszych książkach, rozgrywający intrygę przede wszystkim w przestrzeni interpersonalnych relacji. Autor nie zapomina także o budowaniu napięcia na linii opowieść – czytelnik. Tym razem mamy do czynienia z dosłownie kosmicznym wątkiem, jak i czysto ziemskich koszmarem, w którym motorem napędowym fabularnej układanki są manipulacja i osaczenie. Życiowym koszmarem powieściowych postaci stają się ich fobie i obsesje, nie biorące się znikąd, lecz z kryminalnych manipulacji, miejscami na granicy absurdu i nierzeczywistości. Jak zawsze spora dawka lektury, trzymająca w bezruchu.
Najbardziej jednak z francuskich tytułów, wydanych w Polsce, wciska w fotel czytelniczy powieść Pierre Lemaitre’a „Ofiara”. To przeogromny kawał solidnej porcji szaleńczej akcji o przeogromnym napięciu i dynamizmie narracyjnym. Główny bohater, mierzący zaledwie 145 cm wzrostu, paryski komisarz Camille Verhoeven, tym razem ryzykuje wszystko: swoją inteligencję, odwagę i zasady. W tym wszystkim ni jest sam. Pojawia się nowa kobieta i nowa miłość, która wkrótce zostaje wprowadzona w główną intrygę. Zostaje bowiem brutalnie pobita, gdy przypadkowo staje się świadkiem napadu rabunkowego. Verhoeven, z oczywistych więc względów, zrobi wszystko, by samodzielnie ująć sprawców. I na skrzyżowaniu śledztwa służbowego i prywatnego zaangażowania rodzi się dramat i rozpoczyna szaleńcza historia, pełna zwrotów i tajemnicy. Nikt chyba, tak jak Lemaitre, nie potrafi mieszać tropów, mylić informacji i „wkręcać” czytelnika w prawdę zbrodni. Dodam, że polski czytelnik został uraczony również inną powieścią autora, „Do zobaczenia w zaświatach”. Tym, którzy jeszcze jej nie znają, polecam gorąco. To rzecz literacko umykająca wszelkim klasyfikacjom. Mieści w sobie udanie poprowadzoną opowieść historyczną, nie gardzi satyrą i komedią, na wskroś przeniknięta jest tematyką obyczajową i społeczną, a ku uciesze miłośników kryminałów nie stroni od intrygi. Warte przeczytania!
Dror A. Mishani w zalewie różnych jakościowo powieści kryminalnych, których oferty nieustannie przedstawiają nam polscy wydawcy, stanowi już od pierwszej swojej książki wyjątkową postać na scenie kryminalnych autorów. Jego „Chłopiec, który zaginął”, powieść wydana w kraju w roku 2013, stanowi wyjątkowy tytuł, zwłaszcza pod względem gatunkowym. Izraelski pisarz konsekwentnie wymyka się regułom klasycznej powieści kryminalnej. Nie w mniejszym stopniu czyni to również w kolejnym tytule „Możliwość przemocy”. Wartość jego propozycji literackich nie leży jednak w próbach łamania utartych reguł kryminalnych opowieści, epatujących prostymi schematami typu: zbrodnia-śledztwo-sprawca czy też innych stosowanych, coraz bardziej komplikowanych rozwiązań. Klucz do jego sukcesu czytelniczego, kreujący równocześnie niepowtarzalną wartość artystyczną powieści, ukrywa się w niecodziennym potraktowaniu własnego głównego bohatera. Postać izraelskiego detektywa, jaką stworzył pisarz, jest wyjątkowa nie tylko w wymiarze etyczno-psychologicznym. Zresztą ten zakres jego kreacji wprost łączy się z kompletnością układanki postaciowej. Postać swojego śledczego – choć w wielu znakomitych powieściach innych twórców kreowanych też w sposób wybitny i nietuzinkowy – konstruuje inaczej. Jego sylwetka ubrana w emocjonalne i psychiczne doznania, wzmocniona wyjątkową logicznością myślenia, nie stanowi wyłącznie scenicznej dekoracji, lecz jest tematem przewodnim prowadzonej opowieści. Intryga kryminalna, tym razem poprowadzona dwutorowo, swój dominujący kształt przybiera przede wszystkim na poziomie właśnie rozterek, przewidywań i przeczuć głównego bohatera, nie uciekając przy tym od realiów rzeczywistości. Dzięki temu doświadczamy innej, niecodziennej przygody kryminalnej.
„Kości zdrady” i „Złodziej kości” Jeffersona Bassa to – moim zdaniem – rzecz obowiązkowa dla polskich miłośników gatunku kryminalnego. Nie ze względu na tajemniczość zagadki, skomplikowanie intrygi, formę narracji czy nawet postać śledczych. Pod tym względem obie książki są bardzo poprawne, dość stereotypowe, umiejętnie dopracowane i literacko wycyzelowane. Rzekłbym nawet z małym grzechem braku odpowiedniej dynamiki akcji. Polecam dla samego autora i wiedzy, która reprezentuje. Jefferson Bass to w rzeczywistości pseudonim, pod którym kryje się Jon Jefferson – dziennikarz oraz współtwórca filmów dokumentalnych oraz dr Bill Bass – specjalista medycyny sądowej oraz założyciel pierwszego ośrodka badań nad rozkładem ludzkich ciał – „Trupiej farmy”. To wcale częsty przypadek połączenia wiedzy i umiejętności dwóch tak pozornie różnych zawodów i pasji. W tym przypadku prawdziwie zaangażowanych w tematykę. Twórca w słowie i specjalista od kości. Każ∂a ich powieść w dużej mierze, poza udanymi fabułami, ciekawymi postaciami i udanymi intrygami, skupia się na zagadnieniach antropologii sądowej i nierzadko kryminalistyki czy medycyny. Za każdym razem gwarantuje prawdziwą opowieść, rzetelną i uczciwą prawdą realiów tych specjalności. To nie są historie przebarwione jak filmowe zdarzenia seriali spod znaku CSI czy kostne artefakty wprost z serialowych „Kości”. To potężna dawka przekonujących i realistycznych informacji, możliwych kwestii i czysto ludzkich dramatów.
Zamykając moje osobiste podsumowanie kryminalno-literackiego roku 2014, winny jestem małe pokajanie się. Przede wszystkim wobec własnych lektur, które nie doczekały recenzji, a zwłaszcza zasłużonych w nich dobrych słów i pozytywnych ocen. Niektórzy z wydawców z tego właśnie powodu zapomnieli już o moim istnieniu, inni pogniewali się, a jeszcze kilku ostatkiem swojej cierpliwości daje mi szansę poprawy. Dotyczy to wielu wydawców, jeszcze więcej tytułów wydawniczych. Mógłbym wymienić te przypadki z imienia, obiecywać poprawę, choć… możliwe, że spowodowałbym skutek odwrotny od zamiarów. Zmuszony jestem jednak wymienić przynajmniej jedną nazwę polskiego wydawnictwa, które miesiąc po miesiącu, systematycznie i wiernie karmi „kryminalnych” czytelników bogatą strawą pisarską. Mam na myśli Wydawnictwo Albatros A. Kuryłowicz.
Przywołam nie wszystkie, ale ważne, udane lekturą i emocjami książki, które są już poza przygodą czytelniczą i choćby z tego powodu są warte wymienienia: Jean-Christophe Grange „Kaiken”, Michael Connelly „Piąty świadek”, Harlan Coben „Sześć lat później” i „Tęsknię za Tobą”, Lee Child „Nigdy nie wracaj”, Donato Carrisi „Trybunał dusz”, Sam Eastland „Czerwona trumna”, Simon Kernick „Zapłata”, Tim Weaver „Bez ostrzeżenia” oraz Jordi Sierra I Fabra „Pięć dni w październiku”. To są wszystko powieści, choć tak różne, napisane przez znanych autorów, jak i o nazwiskach rzadziej spotykanych na półkach księgarskich, to znakomicie czytające się. Są szansą na udane przygody z zagadką śledczą, sensacyjnym napięciem, emocjonalnymi śledztwami, etycznymi rozterkami oraz psychologicznymi dramatami. Za każdy z wymienionych tytułów gwarantuję wysoką wartość literackiego piękna i kryminalne ciarki.
Literatura, w tym także kryminalna, ma tą właściwość, że niezależnie od upływu czasu, choćby odchodzenia roku 2014, gwarantuje kolejne dzieła – wybitne, przeciętne i całkiem nieudane. To całkiem spory zadatek czytelniczy na kolejny rok 2015.
świetne podsumowanie… bardzo szczegółowe i konkretne… do kilku tytułów przede mną.. 🙂
cieszę się, że się podobało. polecam lekturę książek, choć od samego początku rok 2015 zapowiada się nie zgorzej 🙂 pozdrawiam
Już się pogodziłam z faktem, że życia mi nie starczy na przeczytanie wszystkich książek, które mam w planach. Z tego podsumowania czytałam zaledwie kilka, więc moja lista znowu się wydłuża.
[…] 2017 po raz kolejny oferował interesujące spotkania, m. in. z Katarzyną Puzyńską, Gają Grzegorzewską, Ryszardem Ćwirlejem, Agnieszką Pruską, Robertem […]