Zacznę od tego, że na tą książkę czekałem od kilkunastu lat. O Zdzisławie N. pseudonim “Matejko” usłyszałem spory czas temu w ramach służbowych spotkań biegłych policyjnych laboratoriów kryminalistycznych specjalizujących się w badaniach dokumentów. Oczywiście mówiono o nim w związku z jego głośnymi dokonaniami fałszerskimi. Trudno było fachowcom od fałszerstw przejść do porządku dziennego zwłaszcza nad wizytą ekspertów amerykańskiego Secret Service celem zapoznania się z owocami rzemieślniczej roboty Zdzisława N. Jego superdolary stały się szybko elementem swoistej legendy, którą podsycały dochodzące od krakowskich ekspertów kryminalistyki informacje o wyjątkowych zdolnościach “Matejki”. W pierwszej kolejności w obszarze fałszerstw dokumentów. Niekiedy, słuchając ich opowieści, miało się wrażenie, że ten facet potrafi sfałszować na papierowym dokumencie dosłownie wszystko i to dysponując prawie niczym, co jest raczej normą w więziennej celi. Ale o “Matejce” było głośno z jeszcze jednego powodu, wprost powiązanym z jego pseudonimem. Artysta fałszerstw siedzący na Montelupich musiał przyjąć tak mocno krakowskie i twórcze “nazwisko”, wzmacniając je z każdym kolejnym obrazem, wzbogacającym słynną już dzięki temu kaplicę więzienną.
Ucieszyłem się, że za postać Zdzisława N. wzięła się Magda Omilanowicz. Jej reporterskie dokonania, pełne dziennikarskiej wnikliwości i zarazem etycznej wrażliwości, gwarantują każdorazowo interesującą lekturę. Nie przypadkowo więc kilka lat temu gościłem autorkę na Festiwalu Kryminału “Kryminalna Piła“. Wówczas rozmawialiśmy głównie o jej znakomitej książce “Bestia. Studium zła” poświęconej Leszkowi Pękalskiemu. Była ona jednym z pierwszych reportażystów, którzy osobiście rozmawiali z “Wampirem” z Bytowa i którzy na podstawie jego przestępczej biografii próbowali odpowiedzieć na pytanie: skąd zło? W przypadku “Przepisu na fałszerza” zastosowała innych chwyt pisarski. Przedstawiła fabularyzowaną opowieść biograficzną, wywiedzioną z rozmów z głównym bohaterem, miejscami wyraźnie snując typowo fabularną narrację, a chwilami przywołując swobodnie prowadzoną rozmowę z “Matejką”.
Wydaje się, że to bardzo dobry pomysł. Rytm biograficzny opowieści, podkreślający rodzinne i społeczne uwarunkowania, sprawdza się wyjątkowo udanie i przekonująco. Jest trafnie ilustrowany zwrotnymi punktami życiowymi, a kiedy trzeba przekształca się w formę swoistej refleksji. Jej zadaniem jest podkreślenie pewnego rodzaju tragizmu postaci Zdzisława N., który mimo dostrzegalnego imperatywu normalnego życia, nieustannie gubi się pomiędzy potrzebą przestępczego błyszczenia, a własnymi ograniczeniami i słabościami charakterologicznymi. W tym wszystkim gdzieś nieustannie przebija się błysk jego artystycznych umiejętności, a nawet wrażliwości. Jak trafnie zauważa autorka, jej bohater żył tak naprawdę na styku dwóch światów: przestępczego i artystycznego. W każdym wpadał w te najgłębsze kręgi, niczym u Dantego, zamiast piąć się w górę, upadał. Z żadnego nie potrafił wyrwać się na tyle skutecznie by w pełni zmienić własne życie. Stąd nieustanne powroty na Montelupich, do świata za kratami więziennymi.
Magda Omilanowicz absolutnie nie mitologizuje Zdzisława N., w żaden też sposób nie usprawiedliwia jego życiowych wyborów, ani też nie tłumaczy jego porażek. Obiektywnie rysuje przed nami “przepis na fałszerza”. Przewrotnie uświadamia czytelników, że ta niecodzienna profesja mogła zrodzić się pomiędzy nutą artystycznej nadwrażliwości, pożądliwością życia, balastem społecznego wykluczenia i wewnętrzną słabością charakteru.
recenzja: Magda Omilanowicz “Przepis na fałszerza”