Autor: Marcin Wroński
Tytuł: Portret wisielca
Wydawca: Wydawnictwo WAB
Rok wydania: 2016
ISBN: 978-83-280-2670-4
Liczba stron: 320
…
Zacznę od pewnego wrażenia, które jest ze mną od momentu lektury ostatniej powieści Marcina Wrońskiego zatytułowanej „Portret wisielca”. Im bardziej wnikałem w jej powieściowy świat, im bliżej byłem jej zakończenia, tym mocniej rosło we mnie odczucie, że w ostatecznym rozrachunku czytelniczym odbiorcy kolejnych, dziewiątych już przygód Zygi Maciejewskiego tym razem podzielą się wyłącznie na dwa przeciwstawne obozy. Z jednej strony staną czytelnicy po raz kolejny zachwyceni literackim talentem lubelskiego pisarza, a zwłaszcza jego niezwykłym darem kreowania historii fabularnych o nieprzeciętnych walorach i artystycznych doznaniach. Z drugiej strony zbiorą się ci, którym nie w smak będzie zmyślona, ale jakże umiejętnie wpisana w prawdziwe dzieje przedwojennej Polski, sprawa może nazbyt mało kryminalna, a jednocześnie, aż nadto przesuwająca akcenty fabuły na kwestie sporów o charakterze ideologicznym czy religijnym. Podkreślam, że to tylko wrażenie, a nie żaden pewnik. Wrażenie, które – mam nadzieję – jeśli nawet znajduje odzwierciedlenie w reakcjach czytelniczych, to dzieje się tak na tyle rzadko, by mogło wpłynąć na całościową ocenę powieści Wrońskiego.
Wierzę jednocześnie, że recepcja „Portretu wisielca” nie tylko będzie na podobnie wysokim pozytywnym poziomie, co w przypadku wcześniejszych książek Marcina Wrońskiego, lecz oceniona zostanie jeszcze wyżej. Jest bowiem za co wychwalać autora „Kwestji krwi”. Po pierwsze, a to może być najlepszym argumentem przeciwko krytykom recenzowanej książki, pisarz nie popełnił tego samego błędu, który był udziałem Marka Krajewskiego w jednej z jego poprzednich powieści zatytułowanej „W otchłani mroku”. Wówczas wrocławski autor, ojciec polskiego retro kryminału, jak wielu pamięta, trochę przekombinował, przesuwając akcent fabuły z kryminalnej zagadki na pojedynek idei. W „Portrecie wisielca” autor zmyślnie wymknął się z tego ciemnego zaułka, który może i stanowi wielką intelektualną pokusę, lecz niekoniecznie musi być czymś atrakcyjnym dla czytelników. Tym razem na lubelskim bruku zderzenie idei i światopoglądów, religijnych i politycznych zapatrywań nie jest celem samym w sobie, a jedynie trafnym tłem narracyjnej opowieści. Trafnym, bo zakorzenionym umiejętnie i prawdziwie w autentycznej przestrzeni czasowej przedwojennego państwa polskiego. Na tej dychotomicznej „walce o rząd dusz” autor „Haiti” oparł cały szkielet fabularnej układanki. A zrobił to niczym majstersztyk, zgrabnie, niewidocznie (czytaj nienachalnie) i artystycznie doskonale. I tak jak to powinno być w kryminale, zaczął od zbrodni.
Oto podczas likwidowania buntu studentów jesziwy, występujących przeciw naukom rabina Ajzera, odkryte zostają zwłoki studenta tejże szkoły, a zaangażowany tam właśnie do siłowego zakończenia waśni – dodajmy jak najbardziej oficjalnie i świadomie – komisarz Maciejewski ma szansę od samego początku osobiście zająć się sprawą śmierci studenta. Dość szybko w mniemaniu większości uznana zostaje ona za udaną próbę samobójstwa, lecz nie w mniemaniu zbyt dokładnego i wnikliwego Zygi. To właśnie wielkość tej postaci literackiej i czytelnicza atrakcyjność. Ukrywa się ona w tej niecodziennej, wcale nie doskonałej, ale nietypowej symbiozie siły fizycznej, męskości, mocy intelektu, emocjonalności, ideowości oraz przenikliwości. No i nie możemy zapominać o jeszcze jednej właściwości charakteru – nieustępliwości w dążeniu do poznania faktów. Muszę powiedzieć, że w kreacji Wrońskiego Maciejewski staje się swoistym protoplastą prawdziwego śledczego, który nie tylko za cel ma ujęcie i doprowadzenie przed sąd sprawcy, ale działa szerzej i głębiej – dokonuje rekonstrukcji całości. Nie idzie mu wyłącznie o przebieg zdarzenia o charakterze kryminalnym, lecz silniej skupia się na motywach, okolicznościach i kontekstach całej sprawy – przed zbrodnią, w trakcie, a także po niej. Dla Zygi to bardzo typowe postępowanie, na podbudowanie którego autor „Pogromu w przyszły wtorek” buduje de facto całą historię fabularną.
Wyjątkowość „Portretu wisielca” polega właśnie na tym doskonałym spasowaniu ze sobą merytorycznej opowieści z wykreowaną osobowością literackiego bohatera. Opowieści realistycznej i autentycznej zarazem, bo charakterystycznej dla drugiej połowy lat trzydziestych XX wieku, w której do głosu dochodzą konflikty i napięcia społeczne oraz religijne. Można by powiedzieć sanacja w całej krasie, a w środku jej samej gliniarz, który nie odpuszcza. Choćby i jego przełożeni uwikłani w partykularne interesy partyjne i ideologiczne, układy zawodowe i finansowe, nie wiadomo jak naciskali, sugerowali, a nawet wręcz wyręczali Maciejewskiego z właściwych działań, to tenże wbrew wszystkim i wszystkiemu, niczym taran, będzie parł do przodu. I to jest siła jego postaci.
Marcin Wroński – po raz kolejny – swoich czytelników przyzwyczaja też do skrojonej na miarę, i to tą idealną, nie mieszczącą w sobie jakiegokolwiek autonomicznego błędu, czasoprzestrzeni powieściowej. I będzie banałem oraz powtarzaniem się, że Lublin w jego książkach, podobnie jak w „Portrecie wisielca”, to miasto prawdziwe i żywe. Tak jest niewątpliwe, i dzieje się to nie tylko w zaułkach ulic, podwórek, placów i parków, ale także w miejscach zaskakująco mniej zbadanych lub niedostępnych. Z jednej strony to zasługa szeregu konsultacji i możliwości korzystania z wiedzy i wyobraźni historycznej konsultantów, dla których historia tego miasta to nie tylko zawodowy materiał, lecz źródło i serce pasji. Z drugiej strony sam pisarz tam gdzie może stawia odpowiednie kroki, tak by wizja literacka mogła sprawdzić się z realiami miejsc. Mnie, może zaskakująco dla innych, zaintrygowały i urzekły jednocześnie sceny rozgrywające się w murach przedwojennego Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego. Były na tyle przekonujące i plastyczne, że jako absolwent tejże uczelni, choć przecież spacerujący sześćdziesiąt lat po książkowych wydarzeniach, w tych miejscami jakże mało zmienionych pomieszczeniach, uruchamiałem swoją pamięć i wyobraźnię, przenosząc się niejako wstecz, do tych czasów sanacyjnych. Gdy o tym wspominam, wykraczając poza ramy przeciętnego czytelnika, tak naprawdę nawiązuję do jeszcze jednej, szczególnej moim zdaniem, cechy pisarstwa Marcina Wrońskiego. Mam na myśli artystyczną wrażliwość i wyobraźnię połączenie z dążeniem do doskonałości językowej. Jakże wiele jest w „Portrecie wisielca” scen, a przede wszystkim dialogów, które skrzą się albo wyjątkowym humorem i inteligentną ironią, stanowiącą i wyzwanie dla czytelnika, i swoiste „mrugnięcie” do niego okiem pisarskim, albo też uplastyczniają tak narracyjny ton opowieści, że pojęcie „retro” zaczyna w tych momentach grać zupełnie innym znaczeniem semantycznym. Pełniejszym i tym najbardziej nieuchwytnym, bo przenoszącym czytelnika z „tu i teraz” do „tam i wtedy”.
„Portret wisielca” Marcina Wrońskiego, dopowiem kończąc i tak przydługą recenzję, to jednak też pierwszorzędny kryminał. Autor nie zapomniał o zagadce kryminalnej i śledztwie, które pierwszorzędnie, z całym rynsztunkiem zawiłości, zakrętów i przebłysków prowadzi Zyga Maciejewski. To powieść, która więc nie może, nie powinna dzielić czytelników, wbrew moim początkowym wrażeniom, lecz jednoczyć w obliczu kolejnej udanej pisarskiej przygody autora „Haiti”.
Bardzo dobra książka, choć nie typowy kryminał. Uwielbiam swadę językową Pana Wrońskiego!